Translate

wtorek, 25 lipca 2017

Spotkanie z Jezusem, uzdrowienie



W religii chrześcijańskiej przyjęło się, niestety, uważać, iż Jezus to w bezmiarze odległa, święta istota, do której jak już, można jedynie się modlić, a każda próba rozmowy na zasadzie dialogu to, nie wliczając cudu, niedbała herezja. Bynajmniej, bywają też i tacy, którzy ową istotę utożsamiają z główną postacią obrazu "Sąd ostateczny" Hansa Memlinga. Cóż.

Dziś chciałbym dołożyć niejako cegiełkę do zdetronizowania fałszywego, odbierającego nam chociażby wiarę w naszą boską naturę, poglądu. Nie dam głowy, że też wszyscy mi uwierzą, jednakowoż chciałbym stwierdzić, iż podaję tu pewną drogę. Nie karzę przez nią przechodzić, nic z tych rzeczy, acz namawiam do spróbowania, to nic nie zaszkodzi. Zatem po wstępie opiszę moje medytacyjne spotkanie z Jezusem połączone z cudownym uzdrowieniem niezwykłej istoty, ale po kolei.

Owego dnia byłem chory. Ot, zwykłe przeziębienie, acz mimo błahości, dawało się we znaki, toteż leżałem osłabiony w łóżku. Nieprzypadkowy traf chciał, iż również tego samego dnia zachorowała wspomniana niezwykła, wysokoenergetyczna istota, która tu, na Ziemi przybrała postać pieska. Ja nazwałem ją Chmurka i tak będę ją nazywać w dalszym wywodzie. Chmurka, podobnie jak ja, była chora, a widać to było nad wyraz. Brak apetytu, opuszczony ogon jak i uszy, apatia. Słowem, leżała skulona obok mnie. Na następny dzień, nikogo nie było w domu, a ja mogłem tylko leżeć, miała być zabrana do weterynarza. Jednak jako, że o uzdrawianiu co nieco słyszałem i wiem, iż polega w głównym, hmm, "zaawansowaniu" na wierze, postanowiłem ją w medytacji uzdrowić. Gdy tylko zamknąłem oczy w celu przejścia do medytacji, zadzwonił telefon. Znajoma osoba powiedziała, iż będąc chorym nie powinienem uzdrawiać pieska, albowiem, w myśl zasad uzdrawiania pranicznego, lecząca energia przechodząca przez moje ciało niechybnie zabrudzi się chorobową energią. Na tym skończyła się rozmowa. Wiedziałem jednak, iż nie jesteśmy ograniczonymi istotami(co o sobie myślimy, to już inna sprawa), toteż można zrobić tak, że uzdrawiająca, boska energia nawet mnie nie dotknie, acz bezpośrednio przejdzie w aurę pieska. Cóż, postanowiłem się powtórnie położyć, jednak zanim to zrobiłem, zauważyłem, że zarówno Chmurka jak i Lucky(drugi piesek)  patrzą się w jeden punkt niespokojnie warcząc. Nie zważając zbytnio na to, przeszedłem w medytację. Od razu przeniosło mnie... obok mnie, a w zasadzie obok mego łóżka w tymże samym pokoju z tą jedną tylko różnicą, że obok mnie znajdowała się piękna, świetlista istota, którą skądinąd w świecie materii dwa razy spotkałem(acz to rozmowa na zupełnie inny wpis). Wspomniana istota uniosła chorą Chmurkę na ręce i wraz ze mną przeniosła się na moje ówczesne miejsce startowe. Warto tu wtrącić dygresję i wyjaśnić czym w ogóle miejsce startowe jest. Otóż jest to miejsce, dowolnie przez nas wybrane ze wspomnień czy też skreowane, gdzie przednio się czujemy i gdzie przenosimy się podczas medytacji chociażby po to, by tam odpocząć czy robić cokolwiek zechcemy. Miejsce to będzie istnieć na poziomie bardziej subtelnych energii, ale wróćmy do głównego wątku. A więc będąc na miejscu startowym istota zaczęła cały proces uzdrawiania pieska. Warto pomknąć, iż owy proces był za pełną zgodą Chmurki, także bynajmniej nic nie działo się na siłę. Najpierw piesek przeniesiony został przez nią pod wodospad, gdzie oczyszczony został wodą. Następnie istota zaczęła go leczyć najrozmaitszymi, kolorowymi energiami, więc energią Słońca, fioletową, niebieską, zieloną. Za pomocą jakichś energetycznych rurek uzdrawiała go nawet praną(energią) ziemi. Pojawił się pierwszy zgrzyt, mianowicie, od kiedy to jakiekolwiek rurki są komukolwiek niezbędne do pobierania energii? Idąc dalej, gdy Chmurka była już całym zlepkiem wszelkich uzdrawiających energii, istota zniknęła, wszystko zniknęło i nagle pojawiłem się w ogromnej pomarańczowej mgławicy. Była przepiękna, przede wszystkim, wielka, toteż robiła, ba, niemałe wrażenie. Wówczas z owej mgławicy ktoś zaczął wychodzić, a ja miałem nieodpartą pewność, że to był Jezus. Bynajmniej proszę nie odbierać, że gdzieś to pisało. Skąd. Wiedziałem to jakby mentalnie, po prostu miałem niezachwianą pewność. Z początku robił dziwne rzeczy, obraz był niezwykle zniekształcony i zapewne musiał to zauważyć, bowiem podszedł do mnie i włożył mi w głowę coś na kształt energetycznego lustra, tak więc mogłem wszystko zobaczyć.

Może więc opiszę jak wyglądał. Była to gigantyczna energia, która rozciągała się promieniście niczym Słońce. Im dalej, tym bardziej pomarańczowa, a im bliżej, tym coraz mocniej złota, a w środku-biała z dodatkiem malinowych odcieni. Wiele osób uważa, że w konfrontacji z Jezusem chociażby dla taktu należy paść na kolana, najlepiej to wprost na twarz. Od siebie powiem, nie padłem ani na to, ani na to. Nie byłem wcale od niego mniejszy. Byłem równie piękną, świetlistą, gigantyczną energią co rozsypuje pogląd, że jest on kimś ważniejszym. Wcale się za takiego również nie uważa. Jest naszym bratem, ale do tego przecież jeszcze wrócimy.

Otóż kontynuując, Jezus był szczęśliwy, śmiał się. Całe spotkanie otaczała niezwykła energia miłości. Przypomnę, że znajdowaliśmy się w pięknej, pomarańczowej mgławicy. Nagle pod nami ukazało się coś na kształt wyrwy, ujrzałem fragment mego pokoju, mnie medytującego i, obok na łóżku, chorą Chmurkę ze zlepkiem pięknych, uzdrawiających energii. Jezus podszedł, ruchem ręki ściągnął wszystkie energie i włożył w pieska tylko jedną, która go opatuliła niczym kokon i powoli przenikała aurę. Niezwykła, malinowa. Można się domyślić, iż była to energia miłości-najpotężniejsza, wszechmocna energia, z której chociażby my jesteśmy zbudowani. Następnie Jezus powiedział i tu dosłownie zacytuję:

"Miłość nigdy nie choruje i jest najlepszym lekarstwem na wszystko."

Po tych słowach przytulił mnie i Chmurkę, uśmiechnął się, naraz wszystko zniknęło i wyszedłem z medytacji.

Po całym spotkaniu Chmurka poczuła się trochę lepiej, lecz nadal była wyraźnie chora. Wówczas po niecałej godzinie poczułem wręcz rozsadzającą miłość w sercu, którą z intencją przelałem Chmurce. I to właśnie po tym przelaniu miejsce miał "cud", bo oto Chmurka, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, podniosła ogon i uszy, chciała się bawić, zjadła co miała do jedzenia i o żadnym weterynarzu nie było, rzecz jasna, mowy. Ja też poczułem się lepiej i niebawem wyzdrowiałem. Tak zakończyło się spotkanie, tak zakończyła się przygoda. Dodam, że owa początkowa świetlista istota miała nauczyć, była piękna.

Cóż, chciałbym przy końcu napisać, iż nie potrzebujemy wydawać setek złotych na nauczenie się uzdrawiania, na ten przykład-pranicznego. Uzdrawianiem jesteśmy my, a ono jest w nas nawet, gdy  to my mamy uzdrawiać kogoś, gdy jesteśmy chorzy. Miłość nigdy nie choruje, nią jesteśmy, a ona jest najlepszym lekarstwem na wszystko. Uwierzcie, nie musimy się jej uczyć, można ją poznać, jej piękno, moc. Jak to zrobić? Cóż, można wierzyć lub nie, acz ja spojrzałem w lustro.

Jak uzdrawiać? Miłością czyli przytuleniem, słowem. Nie kryje się tu żadna filozofia. Potrzebna tylko wiara, bo jak mówiłem przytulenie, myśl, słowo, czyn, emocja, wszystko to pocisk energetyczny, a wiara w niego to strzelba. Pocisk bez strzelby jest jak strzelba bez pocisku. I tu, i tu nie wystrzeli.

Ponadto dodam, że teraz, z biegiem czasu, w razie jakiegoś problemu spotykam się z Jezusem, rozmawiamy. Nie jest on tam, hen, w górze, a obok na i na każdego z nas ma wieczność. Wystarczy porozmawiać, wystarczy uwierzyć. Jak to zrobić, bynajmniej znowu, spojrzeć w lustro, na dziecko światła.

Życzę rzeki szczęścia i miłości.

Nic nie dzieje się przypadkiem, kochani.

Pozdrawiam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dywagacje przedpołudniowe

Zacznę może od podania powodu, dla którego to wszystko piszę. Całym sobą mówię, że nie mam w zamiarze ani trochę nikogo przekonywać do s...